poniedziałek, 30 stycznia 2012

Kuchnia z punktu widzenia młodzieży pracującej...
Taaaa….. Wpadam do autobusu zaraz przed jego odjazdem. Z zadyszką roku – kilka dni temu, dla zdrowia rzuciłam palenie – zadowolona jak kocur, kiedy mleka popije, siadam na jednym z siedzeń. Oczywiście na kolejnym przystanku, którym jest nasza Krakowska Politechnika do autobana wsypuje się tłum różnego kalibru rozczochrańców – czyt. studenci, matki z dziećmi w wózkach, emeryci, renciści [ wtf -.-? ] i inni pasażerowie. W autobusie ścisk. A ja jako, że po robocie to głodna jak wilk. I poniekąd w owym gwarze jaki przepełnia kilkukołowy powóz słychać moje bulgoty żołądkowe. Chryste, co za wstyd! Żeby owy bulgot jeszcze burczenie w żołądku przypominał to małe piwo by było. Jednakże mój schorowany żołądek jak zawsze musiał zrobić mi na złość i wstydu przynieść, więc doszedł do wniosku, że będzie uwydatniał dźwięki, które brzmią jakbym miała przysłowiowe rozwolnienie. Owa starsza Pani, która siedziała koło mnie, patrzyła na mnie z oburzeniem, ale i z obrzydzeniem, a ja jako, że miałam słuchawki na uszach, udawałam, że to nie mój organizm. Wolałam po autobusie się nie rozglądać i wyznawać zasadę, że ‘co złego to nie ja’. Kiedy już na spokojnie dotarłam do domu, po wyszorowaniu się z nerwów całego dnia, głodna  nadal, wpadam do lodówki, by zafundować sobie odpowiednią dawkę niwelującego moje bulgoty posiłku. Pierwsze co mi się rzuca w oczy to śmietana 18 %. Rozglądam się dalej i nie widzę nic. No cóż, wyjmuję ową śmietanę, zatrzaskuję lodówkę i sięgam do zamrażalnika, skąd uśmiecha się do mnie pierś z kuraka oraz paczka warzyw – najzwyklejszych z Carrefoura – na patelnię. Zadowolona z siebie, że zrobię sobie w końcu ciepły, porządny posiłek, zabieram się za pichcenie. Oczywiście pierś zalewam wrzątkiem, co by się szybciutko rozmroziła. Wystarczy jej kilka minut tak naprawdę, ale jako, że mam wolna chwilę serwuję sobie kawusię.  Kiedy moje piersiątko już rozmarzło, skroiłam je na kawałki wielkości kostek cukru. Poczłapałam znowu do lodówy, tym razem po olej, na którym owe piersiowe szczątki upiekłam na złocisty kolor. Następnie zagotowałam wody – taki zwyczaj, by w razie ‘wu’ mieć zawsze ciepłą wodę – i zrobiłam pół kubeczka roztworu składającego się z wrzątku i połowy kostki rosołowej. Na patelnię znowu nalałam troszkę oleju i wsypałam warzywa, które w pierwotnej wersji musiały się delikatnie podpiec. Potem oczywiście dla smaku trzeba było je przyprawić, takie niby zwykłe standardy, bo tylko pieprz i sól, a jakże znaczące dla całości. Chwile się popyrtosiły i podlałam je wywarem z kostki. Niech się chwilę po duszą będą smaczniejsiejsze. Odczekałam chwilę aż zapachniały mi całą chałupę, po czym dowaliłam do całości kilka łyżek śmietany. Podusiłam jeszcze chwilę i przełożyłam mój smakołyk na talerz. Cieplusieńkie warzywa ze śmietaną, odpowiednio przyprawione były lekarstwem na moje bulgoty, które jak ręką odjął dały sobie siana. Cóż, szkoda, że nie zrobiły tego jeszcze w autobusie

Rozchełstana Ovieca.

1 komentarz: